attends-toi à c'que je me traîne à tes pieds, Laura

17 października 2010
Być może to prawda, że straciłam wenę blogową. Bardzo tęsknię za samą sobą sprzed paru miesięcy, kiedy widziałam w tym jakiś sens i cel, żeby wrzucać tu ładne obrazki, ładne wideła i ładne wycinki z książek, żeby z przestrzeni blogowej, która jest dość wdzięczną, choć niematerialną, robić niezniszczalny sztambuch, zeszyt pamiątek, żeby później na to wszystko spojrzeć i stwierdzić "w maju życie było ładniejsze". Kolega Jangas ostatnio zauważył, iż świadomość, że większość tego, co zaistnieje w Internecie, nigdy stamtąd nie znika, powinna powstrzymywać mój zapał do wywnętrzniania się na blogu. Być może, jednak jestem osobą, która już od pierwszych dni używania maszynki zwanej siecią pozbywała się stopniowo tak zwanego poczucia przyzwoitości. Efekty widać jak na dłoni. (Przydługi wstęp zdecydowanie oddaje mój stan ducha i umysłu)

Poczucie przyzwoitości zastąpiłam w sieci nowymi zasadami, w związku z czym nagle okazuje się, że jestem przekonana o słuszności tezy, iż WYPADA coś napisać. Wypada, nie wypada, coś napiszę - jestem mistrzem zabijania czasu, którego nie mam.

Dygresja: wypadałoby wspomnieć o tym, że to czas zabija mnie, a nie ja - czas. Pozdrawiam Jacka Podsiadło, któremu nie wolno pić z tego kubka.

No to napiszę, co tam u mnie i jak się miewa moja ścisła piąta.

Mam dzisiaj taki rozmemłany nastrój, że nawet niepewna bo niepewna, ale wizja pomidorów bez śmietany wcale nie wpływa pozytywnie na moje morale.

Siedzę i rozpamiętuję sobie. Zaczęło się od znalezienia w kieszeniach zimowej kurtki trzech biletów komunikacji miejskiej wrocławskiej, a także listy zakupów dla wszystkich uczestników kursu drużynowych gromad zuchowych w Oławie 2010. Potem poszło gładko, bo muzycznie.


Następnie odnalazłam swój stary telefon wraz z zawartością merytoryczną i uczuciową w formie krótkich wiadomości tekstowych, głównie od Ewy. Treść ich przemilczę w celu zachowania poprawności politycznej, której mi ostatnimi czasy zaczyna brakować.

W wyniku przypomnienia sobie treści wypełniających moje życie wewnętrzne (tak, smsy do Ewy są odbiciem mojego życia wewnętrznego) z okresu marzec-maj, przypomniałam sobie także ścieżkę dźwiękową, która mi przy doświadczeniach owych towarzyszyła. I znów nastąpiło to pierdolone rozrzewnienie, byleby się nie zająć niczym konkretnym.


A przed oczyma duszy mojej - widok z okna autobusu komunikacji miejskiej w okolicach godziny dwudziestej co środę. Planowanie sobie życia na skalę pięćdziesięciu lat wprzód, łącznie z kolorem drabinki prowadzącej na antresolę i odcieniem blondu współlokatorki. Wizja Paryża, w którym jest wiecznie ciemno, tylko wszędzie są ładne, stare latarnie, głośny deszcz i muzyka Noir Desir. Wśród planów na przyszłość znajdują się plany na przyszłość całkiem niedaleką, choć jak się wydaje - życiowo odległą.

Stąd przez mosiężny mostek (po którym praktycznie tylko przebiegłam w swoich pończoszkach w odcieniu Fumo) już tylko krok do cytatów z Dziadów, Leukonoe i, przede wszystkim, Pat Benatar w czerwonych rajstopach i panterce.


5 minut i 21 sekund Love is a battlefield minęło zaskakująco szybko, nagle znalazłam się w połowie wakacji, na dywanie, wśród mądrych książek, na których przeczytaniu jakoś przestało mi zależeć. Życie miało smak westa ice i malin prosto z krzaka, i krótkiej fazy słuchania Komet o średniej wartości artystycznej.

Z tego wszystkiego wyrwano mnie prosto do stolicy mojego tak idealnie przecież zaplanowanego wcześniej życia, z czego nie do końca cały czas wiedziałam, czy się cieszyć, czy płakać. Do dziś mam ambiwalentne odczucia wobec tego zagadnienia.





...i to by było na tyle rozpamiętywania własnego życia duchowego. Potem moje życie duchowe w wyniku zatracenia w drobnych niepotrzebnych sprawach zaniknęło niemal zupełnie, co widać w innych niż blogowa przestrzeniach mojego bazgrania.









Kurwa, jak ja już pisać nie umiem, to mi naprawdę hamburgery zostają.